Stefan Kraft to skoczek, o którym można przeczytać w internecie skrajne wpisy. Jedni uważają go za geniusza w drodze po pozycję "GOATa" dyscypliny. Wcale nie mniejsza grupa zarzuca brak spektakularności zwycięstw i nazywa Austriaka "Rycerzem zielonej linii".
W Sapporo Kraft wygrał zawody Pucharu Świata po raz 39. W ten sposób wtargnął na podium wszech czasów, równając się z polskimi legendami: Adamem Małyszem i Kamilem Stochem. To już dziewiąta wiktoria 30-latka w tym sezonie, dla porównania żaden inny zawodnik nie wygrał więcej niż... jednych zawodów. Na naszych oczach trwa festiwal sukcesów "Kraftiego", ale nie wszyscy z jego widzów doceniają w pełni występy głównego bohatera.
Kraft kroczy właśnie po trzecią Kryształową Kulę, bijąc nie tak dawno rekord miejsc na podium Janne Ahonena. W tym sezonie sięgnął już po złoto mistrzostw świata w lotach. Na "klasycznym" czempionacie wygrywał indywidualnie trzy razy, a jego pierwszym wielkim triumfem była wiktoria w Turnieju Czterech Skoczni 2014/15. Do absolutnego spełnienia zostaje złoto igrzysk olimpijskich. Jeśli Austriak je wywalczy, stanie się drugim po Mattim Nykaenenie skoczkiem, który wygrał pięć najważniejszych imprez.
Austria kochała nastolatków
Wielce możliwe jednak, że nawet wtedy Kraft nie uzyska poklasku takiego jak jego rodacy. Austria zakochiwała się w tym stuleciu w dwóch nastoletnich skoczkach. Thomas Morgenstern, a potem Gregor Schlierenzauer budzili ekscytację, bo jeszcze przed 20. urodzinami zadziwiali świat skoków. "Morgi" wygrał zawody jako 16-latek, a jako 19-latek zwyciężył na igrzyskach w Turynie. "Schlieri" przed "20" odniósł 28(!!!) zwycięstw w Pucharze Świata i został mistrzem świata w lotach w trakcie pierwszej styczności z obiektem mamucim.
Droga Krafta nie była tak spektakularna. Co prawda pierwsze podium wywalczył jako zawodnik "grupy krajowej" w Bischofshofen. Dziś byłoby to sensacją, ale jedenaście lat temu nie poniosło się szczególnym echem. Stefan pojechał nawet na mistrzostwa świata w Val di Fiemme, ale skakał tam słabo i nie wystąpił w drużynie. Potem pominięto go przy okazji nominacji na igrzyska w Soczi – ostatnie wspólne dla Morgensterna i Schlierenzauera.
Kraft siedział wtedy w poczekalni. Gdy już jednak dostał się na salony, to rozsiadł się na nich swobodnie. Dziewięć z dziesięciu ostatnich sezonów kończył w TOP 10 "generalki", osiem w TOP 6. Wręcz przyspawał się do podium, wywalczając je grubo ponad 100 razy. Wygrywał na trzech kontynentach, pobił rekord świata w długości lotu narciarskiego, triumfował na każdym z czterech czynnych "mamutów". Te osiągnięcia można by mnożyć, ale i tak znajdą się tacy, którzy powiedzą: "brakuje mu do najlepszych".
Kraftowi brakuje kibiców i metrów?
Zastanówmy się więc "czego może brakować"? Pewnie ludzi pod austriackimi skoczniami, bo choć w tym sezonie było pełno, to w kilku poprzednich nazwisko Krafta nie okazywało się skutecznym magnesem. Schlierenzauer i Morgenstern oglądali morze czerwono-biało-czerwonych flag. Stefan nie raz musiał spoglądać na kolorowe trybuny Bergisel, bo było na nich sporo pustych miejsc.
Czego jeszcze brak? Wielu powie, że metrów. Kraft nazywany bywa "Rycerzem zielonej linii". Skoczkiem, który często zyskuje na notach, czasem na bonifikatach za belkę i wiatr. Niejednokrotnie wygrywa nieznacznie (np. MŚ 2017), lądując tuż przed rozmiarem skoczni i tuż za wspomnianą zieloną linią.
I mają rację ci, którzy mówią: tu nie ma szaleństwa, tu mało jest ekstremalności. Tylko mam dla nich odpowiedź: takie są współczesne skoki. Tu rzadziej, niż kiedyś łapiemy się za głowę. Tu jury robi wiele, aby nie "przeskakiwać skoczni". Kraft po prostu jest piekielnie skutecznym zawodnikiem we współczesnych realiach dyscypliny. To nie jego wina. To jego zaleta. A że nie jest w stanie wyprzedzić zainteresowaniem Dominica Thiema lub Davida Alaby? To już bardziej kwestia skoków, nie samego Krafta.